You and I blurred
lines
We come together every
time
Two wrongs, no rights
We lose ourselves at
night
Soundtrack: Jessie
Ware – Wildest Moments (Devotion, 2012)
Gonitwa o lepsze
jutro. Uciekamy, by zagoić rany. Nie odpowiadamy na pytania, bo nie chcemy
drążyć. Tkwimy w złym związku, bo czekamy na lepsze dni. Czy w ogóle wiemy coś
o życiu? Dlaczego los każe nas, nawet jeśli się staramy? Czy Bóg lubi patrzeć
na nasze cierpienie i niedolę?
Jestem zmęczony. Jestem przytłoczony wieloma myślami. Za
dużo pytań, zbyt mało odpowiedzi.
Przewracam się na drugi bok. Spoglądam na cyfrowy zegarek na
stoliku nocnym. Pozostało mi jeszcze dziesięć minut spania. I co z tego? Myślę. Przewracam się na
plecy. Wydycham głęboko powietrze, patrząc się w biały sufit; jest on idealny,
bez żadnej skazy. Jak to możliwe?
Obok siebie czuję obecność Megan. Ciepło obu osób w łóżku –
kojące i takie niezwykłe. Niby się kochamy, niby powinniśmy być zakochani. A,
co jeśli zgubiłem to uczucie? Może jestem już tylko przyzwyczajony do tej
stosownej monotonności?
Zamykam na chwilę powieki, by dać na chwile upust
wyobrażeniom. Obiema dłońmi przecieram swoją twarz. Czuję, że jest spięta. Nawet
sen nie potrafi mnie już zrelaksować. Cóż za ironia…
Kiedy chce się podnieść z łóżka dzwoni budzik i w tej samej
chwili Megan przekręca się w moją stronę.
- Hej – mówi, lekko zaspanym głosem. – Mam wrażenie, że nie
śpisz już od dobrych paru minut – stwierdziła przeciągając się.
- Za dobrze mnie znasz – odpowiedziałem, odwracając się do
niej, składając pocałunek na policzku. – Dzień Dobry.
- Dzień Dobry – odpowiedziała kładąc swoją dłoń na mój
policzek.
Próbuję robić dobrą minę do złej gry i widocznie dobrze mi
idzie, bo Meg niczego nie zauważa. Na pewno dostrzega cienie pod moimi oczami,
ale nie drąży tematu. Jak zwykle. Odkąd została kardiochirurgiem nic nie jest
tak, jak dawniej. Mijamy się. Kiedy ja wychodzę wcześniej, ona wraca późno i
tak dalej. Małżeństwo to kompromis, ale u nas przestał nim być już dawno temu.
Zgubiliśmy siebie, goniąc za sławą i pieniędzmi.
A przecież nie tak miało być.
Przecież trudno miało być tylko na początku, a później
mieliśmy dać sobie odpocząć i po prostu być razem. Mieliśmy stworzyć dom dla
małej istotki, której oboje tak bardzo pragnęliśmy. Przynajmniej ja.
Z biegiem czasu Megan coraz częściej wykręcała się dyżurami,
bólem głowy, ogólnie złym samopoczuciem. Dziecko musiało poczekać, ale ja nie
chciałem czekać, nie chcę czekać. Między nami już od dawna się nie układa, ale
chyba oboje mamy to gdzieś. A przynajmniej ignorujemy to, dzielnie wcielając
się w rolę kochającej żony i męża. Wracając do domu zastanawiam się czasami, o
czym mam z nią rozmawiać, jakie tematy poruszyć. Kiedyś nie miałem tego
problemu, bo nawet milczenie z nią było lepsze niż samotność.
Wtedy bardzo ją kochałem i jestem dumny mogąc powiedzieć, że
ożeniłem się z miłości. Niestety nie wiem czy ta miłość nie obumiera.
Czy już nie umarła.
Dlatego też odwzajemniam jej uśmiech i całuję wnętrze jej
dłoni, po czym wstaję z łóżka i kieruję się do łazienki. Słyszę kroki i w progu
pojawia się postać mojej żony, która przygląda mi się uważnie.
- Późno wczoraj
wróciłeś – mówi i obejmuje mnie w pasie.
Kiedyś miałbym w brzuchu motyle, teraz chcę jak najszybciej
uwolnić się z jej uścisku.
- Musiałem dłużej
zostać w kancelarii. Dzisiaj reprezentuję panią Jones, która chce się rozwieźć
ze swoim niewiernym mężem, a on z kolei ma dobrego adwokata, który dotarł do
jej szemranych , rzekomo, interesów. Musiałem więc to zbadać, wyjaśnić tą całą
sytuację z moją klientką i przygotować mowę. Zanim się obejrzałem było już po
północy.
- Mogłeś zadzwonić.
Martwiłam się – jej głowa spoczywa teraz w zagłębieniu szyi i jej głos jest
nieco przytłumiony, ale doskonale słyszę wyrzut w jej głosie i staram się nie
przewracać oczami. To bardzo irytujące,
gdy poucza cię osoba, która w dniu urodzin swojego męża zapomina o przyjęciu,
które sama notabene zorganizowała i wraca do domu o 5 rano.
- Wiem, wiem.
Przepraszam, ale byłem tak pochłonięty pracą, że zupełnie zapomniałem, żeby cię
uprzedzić.
Wzdycha i czuję jej oddech na swojej szyi.
- Zrobię śniadanie –
rozluźnia uścisk i po chwili słyszę dźwięk filiżanek stawianych na blacie.
Po raz pierwszy patrzę w lustro i wzdycham ciężko.
Mężczyzna, którego widzę, jest cholernie nieszczęśliwy.
* * *
Czy to był dźwięk budzika, czy walnie w coś metalowego? Z
grymasem na twarzy przekręcam się w prawą stronę by go wyłączyć.
Jak mnie wszystko
boli! Och moja głowa.. Myślę, gdy siadam po turecku na łóżku. Kac morderca,
nie ma serca. Suchość w ustach strasznie mnie drażni, a pulsowanie w skroniach
doprawia mnie o szał. To był bardzo zły pomysł, dać namówić się Waltersowi na
głupią pijacką grę, która jak widać nie skoczyła się zbyt dobrze. Mam za słabą
głowę, by bawić się w takie rzeczy.
Ze zrezygnowaniem dosłownie staczam się z łóżka. Swoje kroki
kieruję prosto do kuchni. Wzrokiem szukam pustej szklanki na blacie, którą
zostawiłam wczoraj w nocy. Dopadam ją szybko w dłoń i odkręcam wodę z kranu.
Nalewam ją do połowy i jednym łykiem wypijam wszystko. To za mało! Napełniam ją
ponownie, a drugą ręką szukam w szafce coś od bólu głowy. Jest! Wyłupuję białą
tabletkę i wrzucam do ust, szybko ją popijając.
Odstawiam naczynie do zlewu i idę do łazienki. W duchu mam
nadzieję, że letni prysznic ukoi moje zbolałe mięśnie i umysł od zbyt dużej
ilości alkoholu.
Odkręcam wodę i ciepło powoli rozchodzi się po moim
zmęczonym ciele.
Schylając się po żel, niechcący dotykam sutka, który jak na
komendę twardnieje i w myślach przeklinam swoje wyczucie czasu. Nie dość, że
jestem skacowana, obolała i niewyspana to jeszcze do tego podniecona. Jakby
tego było mało za dwie godziny rozpoczyna się rozprawa, w której będę musiała
stanąć oko w oko z tym… chciałabym powiedzieć, że z tym głupim, obrzydliwym
prawnikiem, ale nie mogę. Bo mężczyzna, o którym myślę ma wygląd samego Apolla.
Mam tylko nadzieję, że nie posiada jego mocy i nie zniszczy mnie dzisiaj w
sądzie. Wzdycham i powoli nacieram się lawendowym żelem.
Delikatnie rozprowadzam go po swojej skórze i zamykam oczy.
Chciałabym tutaj zostać na wieki.
Jest ciepło i tylko tyle mi potrzeba, żeby ponownie zapaść w
głęboki sen, zapomnieć o otaczającym mnie świecie i procesie. Moje ręce leniwie
przemierzają całą długość mojego ciała i wdychając odurzający zapach lawendy,
opieram głowę o chłodne płytki i pozwalam sobie na chwilę zapomnienia. Nie
zdarza mi się to często, ale po takim ciężkim tygodniu muszę się jakoś
odstresować. Każdy ma jakieś swoje małe i większe grzeszki. Nie jestem dziewicą
orleańską, w ogóle nie jestem dziewicą.
Jestem kobietą.
Kobietą, która też ma swoje potrzeby i pragnienia, a tak się
składa, że obiekt moich westchnień (potajemnych, oczywiście), jest niezwykle
wkurzający i nieosiągalny. Moja dłoń znajduję się już w okolicy uda, kiedy
nagle dochodzi mnie dźwięk dzwoniącego telefonu.
Ze złością chwytam za słuchawkę prysznica i szybko spłukuję
pianę, a następnie opatulam się ręcznikiem i pędzę do sypialni. Kiedy naciskam
zieloną słuchawkę, po drugiej stronie słyszę Emily.
- Co nas podkusiło? –
jęczy, a moje usta mimo wszystko rozciągają się w uśmiechu.
- To samo pomyślałam
zaraz po przebudzeniu. Czy ty czasem nie jesteś już spóźniona? – mówię, patrząc
na zegarek leżący na nocnym stoliku.
- O cholera. Odezwę
się później – rozłącza się, a ja podchodzę do szafy i zaczynam przeglądać swoje
ubrania. Nie wiem, dlaczego, ale dzisiaj chcę wyglądać perfekcyjnie. W głębi
duszy wiem, że kieruje mną chęć zobaczenia pożądania w oczach pewnego
przystojnego bruneta.
Wieszak za wieszakiem, aż w końcu zauważam bordową sukienkę
do kolan. Podnoszę ją do góry i uśmiecham się.
- Będzie pasować – mówię do siebie, kładąc ją delikatnie na
materac łóżka. Z powrotem wracam do szafy i kucam przy niej, aby znaleźć
odpowiednie buty. Z drugiego pudełka z napisem „Armani” wyjmuję parę czarnych wysokich szpilek, które idealnie
wpasują się do górnej części garderoby. Zamykam drzwi od mebla i odwracam się w
stronę komódki z bielizną. Otwierając szufladę rzuca mi się w oczy ładna czarna
koronka. Jeśli mam czuć się wygraną,
muszę być ubrana jak zwyciężczyni. Chwytam w dłonie bieliznę i układam ją
koło sukienki. Obracam się znów do komody, lecz teraz przebieram w szkatułce na
biżuterię. Od razu wybieram z niej złotą bransoletkę i czarne wiszące kolczyki.
Perfekcyjnie!
Staję koło łóżka i ściągam z siebie lekko wilgotny
śnieżnobiały ręcznik. Odkładam go na bok i wkładam na siebie bieliznę. Gdy już
mam ją na sobie stawiam kilka kroków w przód, by sięgnąć po perfumy. Spryskuję
się nimi w strategicznych miejscach. W końcu siadam na krześle przy lusterku,
aby nałożyć delikatny makijaż. Zajmuję mi to z jakieś piętnaście minut. Kiedy
wstaję z siedzenia ponownie dźwięk telefonu daje o sobie znać. Podchodzę do
niego i naciskam klawisz.
- Cześć – mówi Jake lekko zmarnowanym głosem. – Gotowa, aby
skopać ładny tyłeczek Pana Taylor’a? – mam wrażenie, gdy wypowiada te słowa,
szczerzy się sam do siebie.
- Prawie – odpowiadam, rozpinając sukienkę. – Jeszcze kilka
małych detali i będę wychodzić z domu.
- Uh, kobiety. Ja mam wrażenie, że w mojej głowie ktoś kuje
nawierzchnię albo coś w tym rodzaju, bo czuję się, jakby ktoś mi tam wiercił
młotem pneumatycznym. Dlaczego mnie nie powstrzymałyście? – mówi z lekkim
wyrzutem.
- A czy moje protesty
kiedykolwiek coś zdziałały? – odpowiadam, jednocześnie próbując wciągnąć na
siebie bordowe cudo.
- Nie.
- Więc widzisz. Moje
protesty byłyby bezsensowne, dlatego też nawet nie chciało mi się strzępić
języka.
- Dzisiaj go sobie
postrzępisz – mruczy.
- Że co?
- Yy nic, do
zobaczenia w sądzie – ten drań rozłącza się tak szybko, że nie mam szansy
odpowiedzieć ripostą na jego oczywistą insynuację.
Rzucam telefon na łóżko i zasuwam sukienkę.
Następnie wkładam buty i czarny płacz.
Ostatnie kontrolne spojrzenie w lustro i już mknę
zakorkowanymi nieco ulicami do sądu.
Na czerwonym świetle obok mnie zatrzymuje się czarne Audi i
z bijącym sercem odwracam głowę, ale w środku dostrzegam starszą panią, która
zawzięcie coś tłumaczy swojemu labradorowi, zajmującemu przednie siedzenie.
Uśmiecham się sama do siebie i myślę:
- Ja i moje paranoje.
Światło się zmienia i ruszam, jednocześnie myśląc o tym, co
by było gdybyśmy spotkali się w innych okolicznościach.
Gdyby on był inny i ja była inna.
Kiedy wreszcie wjeżdżam na parking do rozpoczęcia rozprawy
zostało niecałe półgodziny. Przy drzwiach dostrzegam Jake, który czeka na mnie
z kawą w ręku i okularach przeciwsłonecznych na nosie.
- Witaj, królowo w
ten niezwykle słoneczny poranek. Jak tam zdrówko? – wita mnie z udawanym
ożywieniem, a w głowie zaczyna mi dziwnie dzwonić. Wyrywam mu kawę i cedzę
przez zęby:
- Przestań gadać!
Masz niesamowicie irytujący głos!
Mimo moich usilnych prób, Walters wciąż nie może się
zamknąć, co doprowadza mnie do furii.
- Tak? A pani w
przedszkolu mówiła, że mam głos słowika.
- Widocznie kłamała.
Nie chciała, żebyś się załamał i wylądował na ulicy.
Młody gapi się na mnie przez chwilę, a potem woła:
- Moje całe życie
było kłamstwem!! Co ja teraz zrobię, gdzie się podzieję! O ja biedna sierota!
- Chodź sieroto,
jeżeli zaraz nie zjawimy się na sali, będziesz bezrobotną sierotą. – mówię.
Młody szczerzy się i bez żadnego protestu podąża za mną. Przy wejściu wpadamy
na Taylora, który wita się ze mną skinieniem głowy. Odwzajemniam gest, ale nie
zatrzymuję się na pogawędkę.
Walters ten to co innego.
- Witaj, Jake –
słyszę głos Taylora.
- Siemka.
- Co ci się stało?
Jakoś źle wyglądasz.
- Chyba potrącił mnie
tir albo coś. Nie pamiętam, ale musiało być ciężkie, bo teraz pęka mi głowa.
Mac śmieje się i przechyla zabawnie głowę.
- Tequila? – pyta i
widzę, jak na policzki Waltersa wpływa rumieniec.
Czyli jednak da się go zawstydzić!
A to ci dopiero!
- Yup – odpowiada
młody.
Rozmawiają jeszcze przez chwilę, po czym Jake zajmuje
miejsce pana McDonnella, który jeszcze się nie pojawił. Z niepokojem patrzę na
zegarek, który pokazuje 8:45. Tylko piętnaście minut do rozpoczęcia, a jego
jeszcze nie ma. Mam tylko nadzieję, że przybędzie na czas, jeżeli w ogóle się
pojawi.
- Jesteś głupia –
szepcze do mojego ucha Walters.
Dzisiaj wyjątkowo nie mam ochoty na jego głupie docinki.
Skupiam się więc na porządkowaniu swoich skromnych notatek i niedbale rzucam:
- Niby dlaczego –
chociaż tak naprawdę wcale nie obchodzi mnie to, co ma on do powiedzenia,
- Taylor to niezła
partia, a ty nie chcesz go nawet przelecieć!
- Zamknij się albo ci
przywalę.
- Obiecujesz?
Ignoruję go i wiodę oczami po pustej sali. Po chwili słyszę
głośne wpadnięcie do środka. Odwracam się, a w progu Sali widzę mojego klienta.
Uff.
Przyglądam mu się z daleka. Wygląda okropnie. Jakby dopiero
wstał z łóżka. Gdy wita się ze mną dostrzegam sporą malinkę na jego szyi. Czy wszyscy dookoła mnie muszą uprawiać
seks? I dlaczego zawsze jestem z tego wyłączona? Przewracam oczami i
spoglądam na Niego. Jest dziwnie spokojny. Rzekłabym nawet, że za bardzo. Trochę
mnie to poruszyło, ale jako profesjonalistka trzymam fason. Spoglądam na zegar
wiszący nad drzwiami biura Sędziego. Za kilka minut rozpocznie się rozprawa,
którą mam nadzieję, że wygram.
* * *
Kątem oka widzę, jak się denerwuję, choć próbuję to dobrze
ukryć. Przekłada w palcach srebrny długopis, delikatnie stukając o blat biurka.
W tym momencie zastanawiam się, czy jej nerwy mają coś wspólnego ze mną, czy
tylko martwi się o przegraną?
Spoglądam ostatni raz na rozpiskę przede mną. Powinno pójść
gładko. Odrywając wzrok od linijek moich notatek mimowolnie spoglądam na Nią.
- Stella – wołam szybko. Ona zerka na mnie pytająco. –
Powodzenia – dodaję, słysząc głos strażnika, informującego, że zaczyna się
rozprawa.
Patrzy na mnie, a na jej twarzy maluje się zdziwienie. Chyba
myśli, że sobie z niej żartuję, ale nie mam czasu na głębszą analizę, bo
pojawia sędzia. W za dużej todze i wielkich okularach wygląda, jak emerytowany
Harry Potter.
Nagłe parsknięcie udaje mi się zamaskować udawanym atakiem
kaszlu. Nie uchodzi to jednak uwadze Jake, który dyskretnie kreśli błyskawicę
na swoim czole. Z ulgą uświadamiam sobie, że nie tylko mnie śmieszy sylwetka
sędziego Roggera.
Sam zainteresowany nie ma pojęcia o niczym i z lekkim
tąpnięciem zasiada za stołem sędziowskim i daje nam znak, żebyśmy usiedli.
- Rozumiem, że strony
osiągnęły porozumienie? – mówi, patrząc na nas spod swoich okularów, a ja
resztkami sił powstrzymuję się od kolejnego parsknięcia. – Panie Taylor? Czy
jest pan gotowy do wniesienia wniosku?
Wstając, zapinam marynarkę.
- Oczywiście, Wysoki
sądzie. Uważamy, że nasza klientka, pani Camilla Jones, została parokrotnie
zdradzona przez swojego małżonka podczas trwania małżeństwa. Moja klientka sama
ciężko pracowała na swoją fortunę, do której nieograniczony dostęp miał pan
McDonnell. Podczas pięcioletniego trwania związku, nie podjął on jednak żadnej
pracy. Dlatego też oczywiste jest, że to właśnie moja klientka powinna
zatrzymać cały majątek.
- Jeżeli można,
Wysoki sądzie – wtrąca się Bonasera i już wiem, że ona wie to, co ja tak bardzo
chciałem zatuszować.
- Pańska klientka nie
jest niewiniątkiem, mecenasie.
- Czy może pani mówić
jaśniej, pani mecenas ? – sędzia Roggers nie kryje rozdrażnienia. On też miał
nadzieję na szybki koniec. Biedna Hedwiga pewnie umiera z tęsknoty za nim.
- Pani Jones została
zatrzymana przez policję za posiadanie narkotyków. Była podejrzana o przemyt
narkotyków do Meksyku.
- Sprzeciw, Wysoki
sądzie. Mojej klientce nigdy nie postawiono zarzutów, a on sama z narkotykami
nie miała nic wspólnego. Znalezione środki odurzające nie należały do niej.
- A to ciekawe, bo
znaleziono je w samochodzie, który należał do pani Jones.
- Czy pani mecenas ma
na myśli czerwone Porshe model 911 Carrera Cabriolet? – pytam, a oddech
wygranej muska mi włosy.
- Tak – odpowiada już
nieco mnie pewnie Stella, a ja w duchu tańczę z radości.
Wygraną mam już w kieszeni.
- Samochód tej marki
został zakupiony przez panią Camillę Jones dla swojego męża pana Charlesa
McDonnella, jako prezent urodzinowy. Właścicielką pojazdu formalnie jest pani
Jones, ale jeżeli przyjrzymy się dokumentom z salonu Porshe – podaję sędziemu
owe papiery- zrozumiemy, że użytkownikiem auta był nie kto inny, jak pan
McDonnell, co odnotowano w dokumentach. Zatem oczywiste jest to, że narkotyki
należały nie do mojej klientki, ale do jej męża, który dzień po aresztowaniu
mojej klientki z rozpaczy naćpał się tak bardzo, że wylądował na izbie przyjęć
szpitala New York General – pokazuję sędziemu kartę ze szpitala – Pragnę dodać,
że moja klientka po aresztowaniu została przebadana przez lekarzy i w jej
organizmie nie wykryto żadnych narkotyków ani nakłuć.
- Dziękuję, panie
Taylor. Czy pani Bonasera ma coś do dodania?
Stella wstaje, a po jej minie widzę, że jest wściekła.
Chyba jednak mnie nie polubi.
- Nie, Wysoki sądzie.
- Dziękuję. Przykro mi, ale w tej sytuacji muszę przychylić
się do wniosku, pana Taylora. Pani Jones nigdy wcześniej nie była notowana
przez policję, a z ich akt wynika, że jej firma została dokładnie skontrolowana
i nie znaleziono śladu narkotyków. Na przyszłość, panie McDonnell, proszę
znaleźć sobie żonę, która będzie mało odporna na pański czar. Może wtedy
wreszcie dostanie pan całą fortunę. Zamykam rozprawę – uderzenie młotka
sygnalizuje moją wygraną i jakieś ciepłe uczucie wlewa mi się w serce. Wiem, że
teraz Stella będzie mnie nienawidzić jeszcze bardziej, ale mimo wszystko
wygrana sprawa to całkiem niezły początek kolejnego rozdziału w moim życiu.
Zaczynam pakować swoje rzeczy, kiedy czuję na ręce czyjś dotyk. Odwracam się i
widzę moją klientkę, która ze łzami w oczach dziękuje mi za wszystko. Ściskam
jej dłoń i życzę powodzenia. Zakładam płaszcz i rzucam okiem na McDonnella,
który z grymasem na twarzy dosyć głośno rozprawia o czymś z Bonaserą. Po tonie
głosu słyszę, iż nie jest to przyjemna rozmowa.
- Nie po to wam
płacę, żebyście przegrywali – cedzi przez zęby.
- Przykro mi, ale
adwokat pańskiej żony miał silne argumenty. Nic nie mogę poradzić na to, że
pańska żona to naprawdę dobra kobieta, a pan to pazerny gnój – mówi Stella. W
oczach tamtego błyska coś niebezpiecznego i w paru susach jestem już przy nich.
- Jakiś problem? –
pytam, a tamten tylko zaciska pięści i bez słowa kieruje się do wyjścia.
- Nie potrzebuję
obrońcy.
- Nie ma za co. Do
zobaczenia w firmie.
Odwracam się na pięcie i kieruję się do brązowych drzwi.
Po raz pierwszy od kilku miesięcy uśmiecham się sam do
siebie. Czuję ulgę, której nie mogę opisać, choć wiem, że z drugiej strony będę
miał ciężko z piękną Panią adwokat, z którą będę musiał pracować. Właśnie, jest bardzo pociągająca, gdy się
złości. Kręcę głową i udaję się do swojego samochodu.
* * *
- Czułem dużo zbieżnych emocji – stwierdza Jake, idący obok
mnie. A ten znów zaczyna.
- Niby jakich? – odpowiedziałam szorstko.
- No wiesz.. – uśmiechnął się pokazując coś na palcach.
Nie mam już siły mówić mu po raz setny, że ma sobie dać
spokój z tym. Więc tylko rzucam mu mordercze spojrzenie i wyprzedzam go, by nie
słuchać steków bzdur. Wychodząc z sądu napotykam moje dzisiejsze nieszczęście.
Mam ochotę cisnąć swoją torebką i wykrzyczeć całemu Światu, jaka jestem
wściekła. Ale nie zamierzam tego zrobić. Wyszłabym pewnie na kompletną idiotkę,
która jest.. No właśnie, przy tym opisie włącza mi się za dużo słów.
Naburmuszona wsiadam do swojego białego Lexusa i z piskiem
opon ruszam w długą. Nie czekam nawet na Waltersa. Mam dość jego towarzystwa.
Przynajmniej na kilka dobrych minut. Przy pierwszym lepszym skrzyżowaniu, na
pulpicie auta wyskakuję numer mojej mamy.
- Cześć mamo, co się stało? – nie daję jej dojść do słowa.
- Cześć, skarbie – mówi ciepłym głosem. – Możesz rozmawiać?
Najchętniej na kogoś
bym nakrzyczała – myślę.
- Prowadzę – odpowiadam, pilnując wzrokiem światła.
- Wpadniesz dziś na kolację?
- Nie wiem, czy będę miała czas – odpowiedziałam chłodno. Chwila
ciszy.
- Stella?
- Tak?
- Co się dzieje? – zapytała zatroskanym głosem.
- Nic – urwałam. – Będę u ciebie o 7. Pa – i się
rozłączyłam, ruszając z miejsca.