And I don't want the
world to see me
'Cause I don't think
that they'd understand
When everything's made
to be broken
I just want you to
know who I am
Go Go Dolls - Iris (Dizzy Up the Girl)
1998
Kiedy dziecko
przychodzi na świat jego narodzinom towarzyszy ból matki, ale też niesamowita
duma i szczęście, które przepełniają serca obojga rodziców.
Dla nich już zawsze
będzie całym światem.
Każde dziecko dla
swojego rodzica powinno stanowić największą wartość, być całym światem i
wszechświatem.
Bo każdy maluch, nie
ważne, czy to chłopiec czy dziewczynka, zasługuje na miłość.
Ma prawo do uścisków.
Ma prawo do łez i do
bólu.
Ma prawo być
niezadowolone.
Ale przede wszystkim
ma prawo do bycia kochanym.
Bo człowiek bez
miłości jest, jak roślina bez słońca.
Staje się okrutny i w
końcu usycha.
- Bo ja to zrobiłem!
Mam ochotę zemdleć. Nie tak chciałam, aby Don Hoffman
wyjawił swój sekret. Pieprzony Daniels! –
moje dłonie drżą ze wściekłości.
- Zrobiłeś to dlatego, że cię nie chciała? – Daniels zaczyna
triumfować.
- Tak.
Wypuszczam powietrze z ust i na chwilę przymykam powieki.
Może to tylko zły sen?
- Sprzeciw! – mówię oburzona lustrując Danielsa. Najchętniej rzuciłabym czymś w tego starego
palanta.
- Na jakiej podstawie? – świdrujący wzrok Sędzi przeszywa
mnie na wskroś.
Nerwowo rozglądam się po Sali. W końcu spoglądam na Maca.
Bez pytań wstaje ze swojego miejsca.
- Nękanie świadka – czuję jego dłoń w okolicy mojej. Zastygam
w miejscu.
Nagle cały ten proces przestaje być ważny.
Jestem tylko ja i moje bijące przeraźliwie serce.
Nie słyszę słów, które kieruje do nas Voldorf, nie mam też
pojęcia, że chłopak kompletnie się załamał i teraz płacze, jak małe dziecko.
Nie zdaję sobie też sprawy z tego, że Elizabeth Hoffman, ignorując protesty
sędziny, przedziera się do syna i zamyka go w matczynym uścisku. Nie słyszę,
jak Don szlochając głośno, szepcze:
- Przepraszam, mamo,
tak bardzo cię przepraszam.
W napięciu czekam aż jego ciepłe palce zacisną się wokół
mojej dłoni, a kiedy to w końcu następuje, moje ciało po raz kolejny zaczyna
płonąć.
Moje policzki i dekolt pokrywają się rumieńcem, a ja
zaczynam oddychać coraz szybciej.
Kręci mi się w głowie.
Czy na pewno tak powinno się odczuwać podniecenie?
- Stella? Stella!
Dobrze się czujesz? – pyta Mac i dopiero wtedy moja świadomość powraca.
Rozglądam się i widzę, że wzrok wszystkich skupiony jest na mnie, a ja sama
jakimś cudem, ze stojącej przeszłam do pozycji siedzącej.
Co się do cholery stało? – myślę, ale nie mam czasu na zagłębienie
się w szczegóły, bo zniecierpliwiona sędzia Voldorf, mruży oczy i pyta:
- Czy możemy
kontynuować?
- Oczywiście, Wysoki
Sądzie – mówię i już po chwili nie ma śladu słabości.
Ale jak to się właściwie stało? Dlaczego? – zachodzę w głowę, ale
im więcej zadaję pytań, tym mniej znajduję odpowiedzi. Chyba brakuje mi seksu,
tak po prostu. Słyszałam, że organizm może tak reagować. W końcu potrzeba
bliskości tego typu wpisana jest w naturę człowieka.
A niech to szlag!
W końcu ochroniarzom udaję się oderwać panią Hoffman od
syna, który teraz jest już dużo spokojniejszy. Daniels zadowolony z obrotu
sprawy, oddaje świadka do naszej dyspozycji, ale ja nie mam ochoty dręczyć tego
chłopca.
Kiedy więc Taylor kieruje na mnie pytające spojrzenie, kiwam
tylko głową, wyrażając w ten sposób niemą zgodę na to, aby to on zajął się
przesłuchaniem.
- Don, opowiedz mi
proszę, co się stało tamtej nocy – zaczyna łagodnie mój kolega.
- Tamtego dnia
trening skończył się wcześniej niż zwykle. Postanowiłem zadzwonić do ojca, żeby
go uprzedzić, że wrócę autobusem, ale on nie odbierał. Nigdy nie odbiera – jego
głos łamie się lekko i czuję, jak serca ściska mi się ze współczucia do tego
biednego dziecka – kiedy wróciłem do domu, Alysson siedziała na kanapie i
czytała jakieś czasopismo dla kobiet. Zaczęliśmy rozmawiać i wtedy ona zaczęła
się ze mnie nabijać. Mówić mi, jaki to jestem beznadziejny i jak mogłem
pomyśleć, że ona pokocha kogoś tak beznadziejnego, jak ja – zaciska dłonie w
pięści i przymyka oczy.
- Co było dalej?
- Zaczęliśmy się
kłócić. Powiedziałem jej, że jest tanią dziwką i że nie zasługuje nawet na
kogoś tak beznadziejnego, jak mój ojciec. Roześmiała mi się w twarz i poszła
pod prysznic. Nie wytrzymałem. Chwyciłem nóż i wpadłem do łazienki. Akurat
odkręciła wodę, więc nie słyszała moich kroków. Zamachnąłem się i dźgnąłem ją w
plecy. A potem po raz kolejny. Nie pamiętam, ile razy dokładnie. Dostałem
szału, dźgałem ją, gdzie popadło. Chciałem zadać jej ból! Chciałem, żeby
cierpiała tak, jak ja! – po jego twarzy znów zaczynają płynąć łzy- To wszystko
przez ciebie! – krzyczy w stronę ojca – To wszystko przez ciebie! Nigdy mnie
nie kochałeś. Gówno cię obchodziło, co się ze mną dzieje. Wiedziałeś, że ją
kochałem, a mimo to postanowiłeś się z nią związać! Prosiłem cię, żebyś wrócił
do mamy, żeby było, jak dawniej. Ale ty wolałeś ją! Wolałeś tę głupią dziwkę od swojej rodziny!
Od swojego syna! Dostaliście to, na co zasługiwaliście! I ty i ona! Żyj z tym
teraz, jeżeli potrafisz! – Anthony Hoffman chowa twarz w dłoniach, a jego ciałem
wstrząsa szloch. Nie wiem, co mam zrobić. Chcę go jakoś pocieszyć. Z jednej
strony jest mi go szkoda, ale z drugiej…
Żadne dziecko nie zasługuje na takie traktowanie.
- Proszę o spokój! –
próbuje uspokoić sytuację Voldorf – panie Hoffman takie zachowanie nie powinno
mieć miejsca na sali sądowej. Jednakże przymknę na to oko ze względu na
szczególne okoliczności. Panie Taylor, proszę kontynuować.
Mac kiwa niechętnie głową.
Widzę, że i jemu jest ciężko.
Jakiś rys w jego twarzy zdradza ślad mrocznej tajemnicy, o
której widocznie chce zapomnieć.
- Co było po tym, jak
rzuciłeś się na pannę More?
- W pewnym momencie
pojawił się ojciec i odciągnął mnie od niej. Próbował ją ratować, ale już nie
żyła. Potem wezwał karetkę i kazał mi się przebrać, a ciuchy, które miałem na
sobie ukryliśmy w przewodzie wentylacyjnym. Potem wezwaliśmy policję, a ta
zabrała ojca na przesłuchanie, a potem wsadziła do więzienia.
- Czy to wszystko?
- Tak.
Mac wraca do stołu obrony i z ciężkim westchnieniem siada na
swoim miejscu.
- Czy strony
zgłaszają jakieś wnioski? – pyta sędzia Voldorf.
- Tak – odpowiada Taylor, ponownie wstając. – Prosimy o
aresztowanie Don’a Hoffmana pod zarzutem zamordowania Alysson More – mówi to z
ciężkim głosem. – A także chcemy wszcząć postępowanie wobec Anthonego Hoffmana za
utrudnianie śledztwa.
Odwracam się delikatnie w stronę naszego klienta. Nie jest
wściekły za wszczęcie postępowania. Na jego twarzy maluję się smutek i ogromny
żal. Współczuję mu, bo, co innego mogę uczynić innego?
Gdy dźwięk młotka Sędziny Voldorf zakańcza rozprawę, od razu
zwracam się do Hoffmana:
- Bardzo nam przykro – delikatnie wymawiam te słowa. – Za
wszelką cenę postaramy się, aby wyrok był łagodniejszy dla Pańskiego syna –
machinalnie patrzę na Taylora.
- Natychmiastowo weźmiemy się do pracy – zapewnił Mac.
Hoffman nie odpowiedział żadnym słowem, tylko kilka razy
skinął głową, wzrokiem poszukując swojego syna.
- Przepraszam – rzekł, szybko nas wymijając.
- Nie lubię takich rozstrzygnięć – głos Waltersa wyrywa nas
z letargu.
- Jest szansa, że chłopak odsiedzi mniej – podsumowuję,
spoglądając na łamiący obraz przed sobą.
* * *
Gdy wreszcie usłyszałem stuknięcie młotka, poczułem nie małą
ulgę. Całe napięcie spowodowane rozstrzygnięciem sprawy rozeszło się niczym
mgła o poranku. Jednakże nie mogę pozbyć się smutku, który utkwił na dnie
serca. Nie mogę pojąć, jak w takiej rodzinie mogło się coś takiego wydarzyć.
Rodzina na pozór idealna i kochająca się, lecz za sprawą kilku pomyłek,
rozpadła się na drobny mak.
Znam ten ból.
Znam to uczucie straty.
Dokładnie pamiętam dzień, w którym cały mój idealny i
bezpieczny świat legł w gruzach, a spokój który do tej pory gościł w moim
życiu, zniknął bezpowrotnie.
Dzień, w którym straciłem mojego kochanego tatę.
Jakiś wariat wyjechał zza zakrętu i uderzył w samochód ojca,
zgniatając go na miazgę razem z moim ojcem.
Kiedy to się stało byłem jeszcze małym chłopcem, ale
dokładnie pamiętam każdą sekundę od momentu, w którym moja matka odebrała
telefon, a następnie wrzeszcząc z rozpaczy, osunęła się na kolana po chwilę, w
której siostra matki zabrała mnie do siebie.
Moja matka jest osobą
niezwykle silną i dystyngowaną.
Typową panną z dobrego domu, która dobrze wyszła za mąż
.Jednakże nigdy wcześniej ani nigdy potem nie widziałem jej w takim stanie, jak
wtedy. Kiedy opuszczałem dom, krzycząc i wyrywając się objęć ciotki, ona nawet
nie drgnęła. Nie podbiegła, żeby mnie objąć i łagodnym głosem zapewnić, że
wszystko będzie dobrze.
Nie.
Ona po prostu siedziała i tępo wpatrywała się w ścianę.
Każdy kolejny dzień był gorszy od poprzedniego, aż wreszcie
nadszedł dzień pogrzebu. Kiedy tłumy żałobników ze mną i z moją matką na czele
odprowadzało mojego ojca na cmentarz, jak na ironię po kilku tygodniach typowo
jesiennej pogody, zza chmur wyjrzało wreszcie słońce. Patrząc wtedy w niebo,
przeklinałem Boga za to, że zabrał mi ojca.
Że odebrał mi jedyną osobę, która kochała mnie
bezgranicznie.
Nie potrafiłem pogodzić się z faktem, że już nigdy nie
usłyszę, jak tata czyta mi bajkę, że już nigdy nie przyjdzie w nocy do mojego
pokoju i nachylając się nade mną, nie powie zwykłe:
- Kocham cię, synku.
Że już nigdy nie weźmie mnie na ręce, nie przytuli, nie
powie mi, że jest ze mnie dumny.
Byłem wściekły na cały świat.
Na ulicy oglądałem się za dziećmi, które idąc trzymały
swojego tatę za rękę i nienawidziłem ich całym sercem. Nienawidziłem ich za to,
że mają tatę, którego ja już nigdy mieć nie będę. Kiedy trumna ze zwłokami ojca
miała zostać złożona do ziemi, rzuciłem się na nią całym ciałem i przylgnąłem
do niej, jakby była moją ostatnią deską ratunku. I chociaż moja matka z całych
sił próbowała mnie odciągnąć, ja nie chciałem odpuścić.
Nie chciałem zostawić ojca samego.
Chciałem z nim zostać.
W końcu brat matki wziął mnie na ręce, a ja walczyłem z
całych sił próbując wyrwać się z jego objęć. Kiedy tak niósł mnie do samochodu,
jednocześnie tuląc mnie do siebie, ja tylko krzyczałem z całych sił:
- Tatusiu, nie odchodź, tatusiu!
W to jesienne popołudnie wszyscy współczuli mojej matce, ale
nikt nie widział tragedii małego chłopca, który stracił jedyną osobę, którą
kiedykolwiek kochał.
Wspomnienie tamtych dni zostanie ze mną na zawsze.
W końcu były one moim prywatnym końcem świata.
Patrząc na młodego Hoffmana widzę siebie i chociaż na pozór
nic nas nie łączy to jednak ten, kto tak myśli, grubo się myli.
Oboje straciliśmy ojca.
Różniło nas tylko to, że chociaż mój umarł to została mi
miłość, jaką mnie obdarzył. Don nigdy nie miał ojca, nie w takim sensie.
Hoffman nie potrafił, a może nie chciał być ojcem. Nie dał chłopcu odczuć, że
jest kochany.
I nawet najdroższe prezenty nie mogą tego zmienić.
Teraz zalewa się łzami i pluje sobie w brodę, bo wie, że
popełnił błąd, ale jest już za późno.
* * *
Dostrzegam zagubienie na twarzy mojego współpracownika. W
głębi duszy muszę przyznać, że bardzo mnie ciekawi, co go tak dokładnie trapi.
Jestem osobą ciekawską. Czasem z tą cechą charakteru mam problem, ale zazwyczaj
ona się przydaje w takim zawodzie, jakim jest prawnik.
- Mogliby ten wyrok szybciej ogłosić – stwierdził Jake,
krążąc przed nami.
- Uspokój się – karcę go. Chyba jestem zmęczona. Mac natomiast siedzi oparty o ścianę i
wpatruję się w jeden punkt. Podążam za jego wzrokiem.
- Widzisz tam coś ciekawego? – pytam zaczepnie.
- Hm?
- Może wybierzemy się gdzieś wszyscy wieczorem?! – przerwa
nam Walters, z objawieniem w oczach.
Patrzę na niego, jak na głupka.
- Niby gdzie?
Ręka Jake ląduje na podbródku i udaję postawę filozofa.
- Może do jakiegoś klubu? – rzucił z uśmiechem. – Przyda nam
się trochę rozerwać po takiej smutnej sprawie – podsumował. – Piszecie się?
Spoglądam na Taylora. Oboje wzruszamy ramionami i parskamy
śmiechem.
- Ohh no weźcie! – jęczy dziecinnie Walters – nie
zachowujcie się, jak moja babcia!
Mrużę oczy, jak rozjuszona kotka, a młody głośno przełyka
ślinę, przeczuwając kłopoty.
- Czy ty właśnie
zasugerowałeś, że jestem stara? – pytam z udawanym oburzeniem.
- Ja? Nieeee, nigdy w
życiu. Jesteś młoda, jak… Wiesz noo… przypominasz mi… Pallas Atenę! – mówi,
wyrzucając ręce do góry. Co on dzisiaj z tą Grecją?
- No teraz to
pojechałeś. Pallas Atena ma jakieś trzy tysiące lat. Tym samem zasugerowałeś,
że powinnam już dawno wąchać kwiatki od spodu razem z dinozaurami.
Mac parska śmiechem, a Jake przygląda mi się badawczo i po
krótkim milczeniu stwierdza:
- Chodziło mi o to,
że przypominasz mi boginię.
- Tak, jasne. Już ci
wierzę.
- No naprawdę –
zaperza się młody, a ja tylko uśmiecham się lekko.
Nigdy się do tego nie przyznam, ale codziennie dziękuję temu
komuś na górze, że postawił na mojej drodze Waltersa. Może i jest dziecinny,
ale taki przyjaciel to skarb.
- Pogrążasz się, Jake
– odzywa się po raz pierwszy odkąd opuściliśmy salę, Taylor.
Młody przygryza nerwowo wargę, ale gdy napotyka mój
rozbawiony wzrok, jego twarz ponownie rozciąga się w wielkim, wesołym uśmiechu.
Takie sprzeczki i docinki to dla nas norma. Oboje zdajemy sobie sprawę, że to
tylko żarty i nikt się nie obraża.
To po prostu taki nawyk, który pojawił się w wraz z rozwojem
przyjaźni.
Mac również ma tego świadomość, ale jego zachowanie zaczyna
mnie niepokoić.
Odkąd sędzia zarządziła przerwę, nie odezwał się ani słowem.
Jest blady i przygaszony.
Widziałam, jak zareagował na słowa chłopca.
Był wyraźnie wstrząśnięty.
Już mam otwierać usta, by zapytać, co go dręczy, gdy pojawia
się prokurator.
- Przysięgli ustalili
wyrok – mówi i bez zbędnych uprzejmości znika we wnętrzu sali rozpraw.
Jak na komendę podnosimy się i podążamy za nim, a następnie
zajmujemy swoje miejsce i czekamy.
- Czy przysięgli
ustalili werdykt?- zadaje standardowe pytanie Voldorf.
- Tak, Wysoki Sądzie
– odpowiada młoda brunetka, która jest wyraźnie przerażona swoją rolą w tym
procesie.
- Niech oskarżony i
obrońca wstaną – nakazuje sędzina, po czym następuje odczytanie wyroku.
- Ława przysięgłych
uznaje Anthonyego Hoffmana za niewinnego.
- Zamykam rozprawę – mocne
uderzenie młotka sygnalizuje ostateczne zakończenie rozprawy, która została
rozstrzygnięta na naszą korzyść.
- Juhuu… ! Będzie
premia! – cieszy się Walters – to co z tym klubem?
Wymieniamy z Taylorem niepewne spojrzenia.
- No dajcie się
namówić! To były ciężkie dni! Trzeba się rozerwać. Podensić, powywijać
tyłeczkiem, wyrwać jakiegoś lachona…- zaczyna wyliczać, a mi oczy wychodząca
wierzch.
- Podensić? Lachony?
– mówię rozbawiona – ile ty masz lat? Dziesięć?
- Wystarczająco, żeby
móc tak mówić. Jesteś taka niedzisiejsza – macha lekceważąco ręką Jake, a ja
tylko unoszę brew w geście zdziwienia.
- Kto by miał być w
tym klubie? – pyta Taylor.
- No wiecie, samo
doborowe towarzystwo. Wy, ja, Spencer,
może uda mi się namówić Loyda…
- Powodzenia życzę -
mówimy jednocześnie z Macem, po czym parskamy śmiechem.
- Ej, odczepcie się
od Georga. On jest po prostu nieśmiały.
- Jassne…
- To co? Widzimy się
o 8 w Webster Hall? – pyta Walters, zacierając ręce.
- Może być – zgadza
się Taylor, a ja tylko przytakuję.
- No to załatwione.
Do zobaczenia! - mówi Jake i ulatnia się niczym kamfora.
Zostajemy sami i nagle dociera do mnie, że sala dawno już
opustoszała. Zbieram więc swoje rzeczy i zaczynamy kierować się do wyjścia.
Kiedy wychodzimy na zewnątrz słońce nieśmiało przedziera się przez chmury i w
powietrzu unosi się zapach nadchodzącej wiosny. Oddycham głęboko, a na mojej
twarzy pojawia się delikatny uśmiech. Kątem oka przyglądam się mężczyźnie
stojącemu tuż obok mnie, który próbuje zrobić to samo i oboje oblewamy się
rumieńcem. Jeszcze przez chwilę patrzymy z głowami zadartymi do góry, wpatrując
się w niebo. Nagle rodzi się we mnie pragnienie, by znowu go dotknąć. Besztam w
myślach sama siebie, jednakże przegrywam z kretesem i nim mój mózg zdoła
zarejestrować, co się właściwie stało, moje palce nieśmiało oplatają się wokół
jego dłoni, ściskając ją lekko. Gest ten nie jest ani czuły ani erotyczny.
Jakaś część mnie po prostu chce mu przekazać, że bez względu
na wszystko, po nocy zawsze wstaje nowy dzień.
I chyba to zrozumiał, bo odwzajemnia uścisk.
Przez jedną krótką chwilę stoimy przed budynkiem sądu,
trzymając się za ręce.
Tylko ja i on.
Potem jak gdyby nigdy nic mówimy zwykłe: „do zobaczenia” i
każde z nas odchodzi w swoją stronę. Kiedy wsiadam do samochodu, moja dłoń
nadal płonie od jego dotyku.
Uśmiecham się sama do siebie i odpalam auto, kierując się
prosto do budynku mojej mamy.
Zrobię jej
niespodziankę.
* * *
Gdy otwieram drzwi od samochodu widzę, jak biały Leksus
sprawnie skręca w prawo. Wsiadam powoli, rzucając teczkę na tylne siedzenia.
Uświadamiam sobie, że prezent dla Megan nadal leży w aucie. Odpalam więc silnik
i kieruję się do kancelarii, w między czasie wybieram numer mojej żony. Czekam
kilka sygnałów, gdy wreszcie odbierze.
- Tak?
- Nie przeszkadzam? – rzucam szybko.
- Trafiłeś na mała przerwę – odpowiada radośnie. – Jak tam
twoja rozprawa?
- Wygrana – wydycham ciężko powietrze. – Nie lubię takich
spraw.
- Och..
- Taak – przeciągam. – Nie po to dzwoniłem – skręcam w lewo.
– Dziś wychodzę ze współpracownikami do klubu, aby opić wygraną – mówię. –
Chciałem cię powiadomić – informuję ją. – I chciałem się spytać, czy wyrwiesz
się ze mną na obiad?
- Należy ci się – stwierdza, choć w głosie słyszę lekkie
rozczarowanie. Pewnie coś planowała na
wieczór. – A obiad? – chwila przerwy. – Przyjedź po mnie.
- Będę o 16 – zapewniam ją i rozłączam się, wjeżdżając w
podziemny parking.
Spodziewam się, że zaraz za mną pojawi się Bonasera, ale tak
się nie dzieje.
Wzdycham ciężko i powoli wlokę się do windy, która zabiera
mnie do kancelarii. Kiedy tylko drzwi się rozsuwają, staję twarzą w twarz z
uradowaną Spencer, która bez słowa przywitania, bierze mnie pod rękę i prowadzi
do swojego gabinetu, gdzie czeka na nas równie szczęśliwy George. Rozglądam się
podejrzliwe po pomieszczeniu.
- Czyżby ktoś
rozpylił tu gaz rozweselający? - oglądam się za siebie, ale nie dostrzegam
niczego podejrzanego. Ludzie, jak zwykle ślęczą nad swoimi laptopami lub siedzą
z nosami w papierach. Gdzieniegdzie rozbrzmiewają dźwięki cichej rozmowy, ale
poza tym nic się nie dzieje. Typowy dzień w Loyd&Spencer.
Przenoszę swój wzrok na parę, która teraz opiera się o
biurko Spencer. George trzyma w ręku jakiś dziwny kubek. Widocznie zauważa moje
spojrzenie, bo mówi:
- To dzieło mojej
córeczki.
Uśmiecham się lekko na myśl o dziewczynce, która wymazana od
czubka głowy po same stopy w farbie, wręcza swojemu tacie podarunek.
- Wiekopomne dzieło.
George śmieje się cicho i przekręca zabawnie głowę.
- Dzieła to dokonałeś
dzisiaj ty w sądzie – odzywa się Michelle.
- Nie ja. My –
śpieszę z wyjaśnieniami.
Na twarzy kobiety pojawia się tajemniczy uśmieszek, którego
znaczenia nie potrafię, a może nie chcę rozszyfrować.
- No proszę, a już
się bałam, że się pozabijacie przy pierwszej lepszej okazji - śmieje się. –
Możecie być z siebie dumni. Uratowaliście tyłek całej kancelarii.
- Jak to?- pytam,
zdziwiony.
- Jonson przegrał
sprawę Melody Meyers i niestety ta zrezygnowała z naszych usług.
- Cholera.
Melody Meyers jest lokalną celebrytką, która cały czas się
rozwodzi i żąda od swoich byłych pokaźnej sumki. Tym razem do odstrzału poszedł
mąż numer pięć.
Ma kobieta tępo.
- Cieszę się więc, że
już się na coś przydałem. Idziecie z nami do klubu?
Spencer i Loyd patrzą na mnie tak, jakby nagle wyrosły mi
trzy głowy.
- Jakiego klubu? –
pyta Michelle.
- Idziemy uczcić
wygraną. Pomysł Jake. Myślałem, że wiecie.
- My nie..- zaczyna
szefowa, ale w tej chwili rozdzwania się jej komórka.
- Ten to ma wyczucie
czasu – śmieje się i rzuca do telefonu: który to klub i o której mamy tam być?
- A ty co?
Jasnowidz?- dobiega mnie zdziwiony głos Waltersa.
- Może, może.
- …
- Mac mi powiedział!
– śmieje się Spencer.
- Całe szczęście, bo
gdybyś potrafiła czytać w moich myślach…
- Wybacz, Jake, ale
już raz dałeś mi namiastkę tego, o czym myślisz. To straszne miejsce i nigdy
nie chcę tam wracać – mówi poważnie Michelle, ale jej głos zdradza czyste
rozbawienie.
* * *
Nim dobrze zdążyłam zapukać do drzwi apartamentu mojej mamy,
ta szybko je otworzyła. Na widok mojej osoby, jej usta rozpromieniły się w
szerokim uśmiechu.
- Wreszcie znalazłaś czas dla swojej staruszki! –
powiedziała szczęśliwa, zapraszając mnie do środka.
- Wiesz, że mam napięty grafik – odpowiadam, próbując się
usprawiedliwić.
- Ach, ten grafik!
- Dzięki niemu, obie nie musimy się martwić o pieniądze –
siadam na białą sofę. Mama jednak zmierzyła mnie wzrokiem i pokręciła głową.
- Dziecko – zaczęła. – Chciałabym mieć w końcu wnuki –
spojrzała na mnie. – Nie młodniejesz moja droga – kiwnęła głową. – Ani ja –
dodaje po chwili, znikając w głębi kuchni.
I znów się zaczyna –
wywracam oczami, rozglądając się po salonie. Rozpiera mnie duma, że stać było
mnie na kupno tego apartamentu dla mamy. Zawsze chciałam sprawić jej taki
prezent, lecz początki mojej kariery nie były takie różowe, jak teraz. Dobrze
pamiętam, gdy wygrałam pierwszą sprawę. To był bardzo skomplikowany rozwód. Ale
dużo przyniósł zysku, który napełnił moje konto, które wtedy było marne.
Po tej sprawie, zaczęłam wygrywać podrząd. Aż w końcu
Michelle wyłapała mnie w sądzie. Teraz mogę odetchnąć z ulgą, gdyż zostało mi
kilka miesięcy do zostania współudziałowcem kancelarii Loyd&Spencer.
- Zrobiłam ci herbatę – oświadczyła, stawiając przede mną
kubek gorącej cieczy.
- Dziękuję mamo, że zapytałaś – mówię, udając naburmuszoną.
- Dotąd nigdy nie narzekałaś – odpowiedziała, usadzając się
w fotelu.
- Bo nie było o tym
mowy – śmieję się. – Mam ci przypomnieć, jak
wciskałaś we mnie śniadanie?
Mama macha lekceważąco ręką.
- Ktoś musiał,
skarbie. Kiedy wracałaś do domu z tego twojego uniwersytetu byłaś chuda, jak
mój nadgarstek! Nie dziw się, że próbowałam cię dokarmiać. Zrozumiesz, kiedy
będziesz miała swoje dzieci.
- Nie wybiegajmy tak
daleko w przyszłość – mówię i biorę łyk gorącej herbaty.
Mmm… nie ma, jak u mamy – myślę i uśmiecham się czule do mojej
rodzicielki.
- Daleko w
przyszłość? Córeczko, nie chcę nic mówić….
- Więc nie mów –
mruczę, ale moja mama sprawnie ignoruje mój docinek i kontynuuje swoją fascynującą
wypowiedź. Teraz mogłoby niebo spaść nam na głowy, a ona nie przestanie.
-… ale masz już
trzydzieści sześć lat. Połowa twoich koleżanek wyszła już za mąż i…
- … i toną w brudnych
pieluchach i nie mają czasu się dobrze podetrzeć…
- Stella!
- Mamo!
Przez chwilę mierzymy się spojrzeniami aż w końcu wybuchamy
serdecznym śmiechem.
- Nigdy nie dasz mi
dokończyć, co? – mówi mama, siadając obok mnie na kanapie.
- Nigdy. Głównie
dlatego, że już od sześciu lat słyszę to samo.
Moja kochana rodzicielka wzdycha głęboko.
- Przepraszam, wiem,
że nie powinnam tak naciskać, ale mi się po prostu nudzi! Wiesz, czasami miałam
nadzieję, że wpadniesz i będę mogła od nowa przeżywać uroki macierzyństwa.
Moje oczy robią się tak wielkie, jakbym właśnie zobaczyła
UFO i przez chwilę zastanawiam się czy złoty kolczyk w uchu mojej mamy to na
pewno kolczyk, a nie jakiś tajemniczy nadajnik czy inne… coś.
- No nie miej takiej
zaskoczonej miny! To miasto lubi ludzi młodych, ale dla starych nie ma tu
miejsca. Przecież nie wcisnę się w mini i nie wyjdę na dancing do klubu.
Parskam śmiechem i przytulam się do niej.
Po raz pierwszy od kilku tygodni ogarnia mnie spokój.
Ramiona mamy zaciskają się wokół mojej sylwetki, co sprawia,
że wtulam się w nią jeszcze bardziej. Mama natomiast całuje mnie w czoło i
przyciska policzek do moich włosów. Czuję łzy pod powiekami. Pamiętam, kiedy
jako mała dziewczynka przychodziłam w środku nocy do jej łóżka, przerażona
koszmarem albo burzą. Mama wtedy przygarniała mnie do siebie i śpiewała mi
kołysanki tak długo, aż w końcu zasnęłam. Nie miałam ojca, ale też nigdy nie
odczuwałam jego braku. Bo mama zastępowała mi wszystkich. Dlatego też wiem, że
ramiona kochającej matki to jedyna bezpieczna przystań, jakiej potrzebuję.
- Co jest ze mną nie
tak? - mówię, a mój głos jest trochę stłumiony, ale mama i tak dokładnie słyszy
moje słowa.
- A co ma być nie
tak? – pyta, zdziwiona i zaniepokojona jednocześnie.
- Dlaczego nie mogę
znaleźć miłości jak normalny człowiek?
Mama odsuwa mnie od siebie i patrzy na mnie przez chwilę, a
później mówi do mnie tak, jak tylko matka potrafi mówić do swojego dziecka:
- Kochanie, po prostu
nie nadszedł jeszcze twój czas. Jesteś taka mądra, taka śliczna – głaska mnie
delikatnie po policzku – jesteś najlepszą rzeczą, jaka kiedykolwiek mi się
przydarzyła i jestem dumna, że mogę być twoją matką. Nie poddawaj się,
kochanie. Miłość przyjdzie i sama nie będziesz wiedziała kiedy. Zaufaj mi –
kiwam głową, a ona całuje mnie czule w czoło.
- Właściwie to
znalazłam idealnego kandydata dla ciebie. Jest żonaty, ale wiesz ktoś kiedyś
powiedział, że żona nie ściana, da się przesunąć.
- Mamo!
- No co?
* * *
Po udanym obiedzie na Manhattanie z Megan, postanawiam udać
się do domu na szybki prysznic i zmianę ubioru. Na pożegnanie Megan życzyła mi
udanej zabawy, a także kazała pozdrowić współpracowników i szefostwo, a ona
sama wróciła do szpitala na nocny dyżur.
Stojąc w małym korku nucę pod nosem piosenkę, którą dziś
rano usłyszałem w radiu.
Od dłuższego czasu nie zabawiłem w jakimś klubie. Czuję się
dość nieswojo, a z drugiej strony rozpiera mnie radość. Żałuję tylko, że przez
napięty grafik w szpitalu, Megan nie może podzielać mojego wolnego czasu.
W końcu z żółtego światła zmieniło się na zielone. Nogą
przyciskam gazu, a ręką zmieniam bieg i mknę prostą drogą. Parkując auto na
parkingu przy moim budynku, przed moim wzrokiem miga mi biały Leksus.
Nie, to nie może być
ona – kręcę głową, wyciągając kluczyki od apartamentu. Lekkim krokiem
kieruję się w stronę drzwi. W nich mijam młodą blondynkę, która wychodzi na
spacer ze szczeniakiem. Przytrzymuję drzwi, aby mogła swobodnie wyjść z
psiakiem na rękach, a ja szybko znikam w głąb klatki, zmierzając do windy.
Naciskam na guzik dwukrotnie i po kilku sekundach rozsuwają się metalowe drzwi.
Jednym krokiem przekraczam próg maszyny i machinalnie wciskam poziom siódmy.
Wychodząc na swoim piętrze, zastanawiam się, jak imprezuję
kancelaria Loyd&Spencer. Przekręcając zamek dwa razy, wpada mi do głowy
myśl, jak mam się ubrać na dzisiejszy wypad.
Przez chwilę szamoczę się z drzwiami, które nie chcą się
otworzyć i kiedy już zaczynam poważnie myśleć o ich wyważeniu, jakiś głos mówi:
- Może spróbuje pan w
drugą stronę? –odwracam się i widzę
blondynkę, którą przed chwilą przepuściłem w wejściu.
Idę za jej radą i wreszcie znajduję się w środku.
Oddycham z ulgą i dziękując jej, zamykam drzwi.
Obiad z Megan trwał dłużej niż planowałem i teraz mam
niewiele czasu, aby doprowadzić się do stanu używalności.
Używalności? - w
mojej głowie zaczynają rodzić się pikantne fantazje, ale odrzucam je od siebie
i pędem lecę do łazienki. Nie zauważam jednak kosza na bieliznę, który stoi w
progu, (kto go tam postawił do cholery?!) i wpadam w niego z impetem, który
zwala mnie z nóg. Powinienem być wściekły, ale ten dzień nie mógł wyglądać
lepiej, dlatego szybko podnoszę się z podłogi i wskakuję pod prysznic. Kiedy
już jestem świeży i pachnący, wpadam do garderoby i wyrzucam jej zawartość na
środek pokoju, lustrując dokładnie każdą koszulę i każde spodnie. W końcu
decyduję się na zwykłe jeansy z Lee i niebieską koszulę, a całą stylizację
dopełniam czarną, skórzaną kurtką, którą kupiłem jeszcze jako nastolatek. Nadal
jednak leży na mnie idealnie. Jeszcze tylko psyknięcie perfumami i już jestem
gotowy.
Megan mnie zabije – myślę, patrząc na mieszkanie, które
wygląda, jak po przejściu trąby powietrznej. Wzruszam tylko ramionami i
chwytając portfel i komórkę, wybiegam z domu i wpadam do windy. Zerkam nerwowo
na zegarek, który wskazuje 7:30. Może jednak zdążę na czas.
Kiedy wreszcie docieram na miejsce i parkuję pod klubem,
jest już po 8 i zapewne wszyscy zaczęli już imprezę. Wchodzę do środka i przez
chwilę rozglądam się nerwowo. Muzyka rozsadza mi uszy, a pijane i zapewne
niepełnoletnie dziewczyny wiją się niczym węże wokół niekoniecznie swoich
partnerów. Staję na palcach, by móc zobaczyć coś więcej i już mam wybierać
numer Stelli, kiedy widzę, jak macha do mnie z daleka. Zaczynam przeciskać się
przez tłum roztańczonych ciał i w końcu jakimś cudem docieram do miejsca, w
którym siedzą moi koledzy.
- Hej, Maco – wita
mnie entuzjastycznie Jake, wystawiając rękę, jak do przybicia żółwika, co też
czynimy.
- Hej – odpowiadam i
zajmuję miejsce obok Bonasery, na policzkach której pojawia się lekki
rumieniec. Nie przypisuję jednak tej zasługi sobie, bowiem w klubie jest
gorąco, jak w piekarniku i po chwili ściągam kurtkę i podwijam rękawy koszuli.
- Co podać? – pyta barman, uśmiechając się szeroko.
- No ekipa, co pijemy
? - pytanie pada z ust Jake, który najwyraźniej dotarł tutaj jeszcze przed
nami, bo już jest lekko wstawiony.
-Dla mnie piwo-
mówię.
- Dla mnie też –
mówią Spencer i Bonasera.
- Dla mnie cola –
mówi Loyd.
Walters mierzy go przez chwilę spojrzeniem po czym zwraca
się do barmana:
- Dla tego pana
tequila – parskamy śmiechem, ale George nie wygląda na zadowolonego.
- Jake, jestem
samochodem, nie będę pił – próbuje protestować.
- Będziesz - upiera
się młody. – Wszyscy przyjechaliśmy samochodem.
- Ja wzięłam taksówkę
- oświadcza Michelle i przeklinam siebie za taką bezmyślność. Nagle wpadam na
pewien pomysł i zrywam się z siedzenia, jak oparzony.
- Zaraz wracam – krzyczę przez ramię i wybiegam na zewnątrz,
po czym wsiadam do auta. Ulice zdążyły już opustoszeć, dlatego też szybko
zostawiam samochód w garażu podziemnym mojego wieżowca i taksówką wracam do
klubu.
- Gdzie ty byłeś? -
pyta zaintrygowana Spencer.
- George uświadomił
mi, że nie będę mógł się upić, bo mam samochód, dlatego też odprowadziłem go do
domu i wróciłem taksówką.
Wszyscy zaczęli się śmiać.
- Więc jutro spokojnie wszyscy możemy być na kacu – krzyknął
uradowany Walters, popijając alkohol przez słomkę.
- Tylko nie wymyślaj swoich gierek pijackich – przypomina mu
Stella z przymrużonymi oczami.
Jake tylko wzruszył ramionami.
- Nie moja wina, że masz słaba głowę – wyszczerzył się.
Stella wymierzyła cios łokciem w żebra młodego.
- Auć! Za co to?!
Stella się uśmiechnęła.
- Za całokształt, mój drogi, za całokształt – puściła do
niego oczko. – Wznieśmy toast za wygraną – rzuciła, spoglądając na mnie.
Wstaję ze swojego miejsca, chwytając szklankę z piwem,
wznosząc ją do góry.
- Oby tak dalej – mówię, stukając naczynie o pozostałe, nie
zrywając kontaktu wzrokowego ze Stellą, lecz z letargu wyrwał nas głośny krzyk
Jake:
- Kto idzie na parkiet?! – zlustrował nas wszystkich. –
Nikt? – popatrzyliśmy tylko po sobie. – Czekam na was tam! – wskazał palcem
wskazującym tłum ludzi tańczących w rytm muzyki.